Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

sobota, 7 listopada 2015

Til Tops Klatrebane, Frederiksdal - park linowy

Wiosną i latem nie lubię siedzieć w domu, stawiam na aktywy wypoczynek, podczas któryś z kolei poszukiwań czegoś do aktywnego spędzenia czasu, natknęłam się na park linowy w pobliżu Kopenhagi. Przejrzałam stronę, poczytałam o nich trochę, sprawdziłam gdzie są zlokalizowani i pomyślałam, że fajnie byłoby się tam wybrać. Kilka dni później natrafiłam na ofertę zniżkową na gruponie, właśnie na bilety do parku linowego Til Tops, więc żal było nie skorzystać.

Til Tops oferuje dwa parki linowe, jeden we Frederiksdal - 16 km od Kopenhagi, a drugi w Havreholm o 24 kilometry oddalonego od centrum miasta. My wybraliśmy się do Frederiksdal gdzie oferowane są trzy trasy o róznym stopniu trudności i wysokości na której się znajdują. Trasa zielona - łatwa, na wysokości 5 - 8 metrów do pokonania w czasie 25-40 minut. Trasa niebieska - średniej trudności, na wysokości 5 -12 metrów do pokonania w 40-50 minut i trasa czerwona - najtrudniejsza i położona najwyżej bo na 16 metrach, którą można pokonać w 40 minut.

Po przyjściu na miejsce otrzymaliśmy cały sprzęt potrzebny do przejścia przez przeszkody - uprząż, kask i rękawiczki. Ważne jest, żeby pamiętać o wygodnym stroju, który nie będzie ograniczał naszych ruchów, dobrze sprawdzają się dresy bądź leginsy, cienka bluza i buty sportowe. Buty jak dla mnie to najważniejsza rzecz - do pokonania przeszkód musza być wygodne, dobrze trzymające się powierzchni. Przeszkody są ruchome, czasami jest to tylko lina po której się idzie, więc warto pamiętać o dobrej podeszwie - trampki raczej się tu nie sprawdzą.

Po założeniu całego sprzętu i sprawdzeniu go przez instruktora, musieliśmy przejść małe szkolenie aby dowiedzieć się w jaki sposób używać uprzęży i karabinków oraz najwazniejsze, czego unikać żeby nie zrobić sobie krzywdy. Instruktor pokazuje nam w jaki sposób mamy być przypięci do liny asekuracyjnej, w jaki sposób mijać się z kimś na trasie, jeśli zajdzie taka potrzeba, jak zapinać uprząż podczas wchodzenia do góry oraz jak zjeżdżać. Po małym wprowadzeniu, ostatnie sprawdzenie sprzętu i jesteśmy gotowi. Sami decydujemy czy chcemy przejść wszystkie trzy trasy, dwie czy może tylko jedną. Jeżeli ktoś nie miał wcześniej doczynienia z tego typu aktywnością, myślę, że rozpoczęcie od trasy najłatwiejszej będzie dobrym posunięciem. Będzie czas żeby obeznać się ze sprzętem, sprawdzić jak sie go używa i sprawdzić czy w ogolę się do tego nadajemy. Wysokość i ruszające się przeszkody robią swoje! Po jej przejściu sami zdecydujemy czy mamy siłę, żeby pokonać jeszcze jedną trasę czy nie, a uwierzcie mi - pokonywanie przeszkód jest bardzo wyczerpujące!

Przy pierwszej naszej wizycie w Til Tops wybraliśmy tylko niebieską trasę, Mój nalegał na sprawdzenie czerwonej, ale przyznam szczerze - wysokość robi swoje. Wiem, że nie ma się czego bać, przecież cały czas jesteśmy przypięci, ale jakoś mnie nie kręci żeby wejść wyżej. Przy drugiej wizycie - w kobiecym gronie - wybrałyśmy zieloną i niebieską trasę, tak aby przedłużyć sobie całą zabawę.






Pokonanie zielonej trasy nie jest trudne, pokonanie jej przez osobę która nigdy nie próbowała tego sportu zajmuje 30-40 minut. Przeszkody nie są aż tak ruchome i trudne więc nie męczymy się za bardzo przy jej pokonywaniu. Pięć - osiem metrów to już dość duża wysokość ale cały czas jesteśmy asekurowani, przypięci, więc nie ma prawa nam się coś stać. Zielona trasa jest bardzo przyjemna, jeśli pokonywanie ruchomych przeszkód na wysokości można tak nazwać, ale uwierzcie mi - przejście przez nią to bułka z masłem.






Schody zaczynają się na niebieskiej trasie, przeszkody są juz bardziej ruchome, w większych odstępach od siebie więc musimy się nieźle napocić żeby ich dosięgnąć, częściej musimy chodzić po linie bądź przeszkodzie znajdującej się po jednej stronie, co powoduje tracenie równowagi i większy wysiłek przy jej pokonywaniu. Przejście trasy przez osobę, która jest świeżakiem w tych sprawach zajmuje godzinę może troszeczkę dłużej. Przeszkody są trudniejsze i bardziej czasochłonne, jest więcej wspinania niż na trasie zielonej i przedewszystkim są zjazdy, w tym najdłuższy, który oferuje niebieska trasa - 114 metrowy. Przyznam szczerze, że za pierwszym razem bałam się go bardzo, siedziałam chyba 10 minut zanim zdecydowałam się na zjazd, ale już po przejechaniu go, stwierdziłam, że nie było się czego bać. Za drugim razem podeszłam do niego całkiem inaczej i zdecydowanie szybciej opuściłam stanowisko 'startowe'.







Przy drugiej wizycie podobało mi się bardziej, bo wiedziałam czego mogę się spodziewać, nie myślałam o wysokości i strachu ale o zabawie, bo przecież o to w tym wszystkim chodzi, o zabawę. Podeszłam do przeszkód na luzie i bez strachu, cały czas mając w głowie myśl - nic Ci się nie stanie, to tylko zabawa, nawet dzieciaki pokonują te trasy. Jak wyluzowałam, bawiłam się lepiej i pokonywanie przeszkód stało się fajniejsze. Nie spinałam się jak za pierwszym razem, nie bałam się upadku, bo przecież jeśli się ześlizgnę to jestem przypięta i zaraz wrócę z powrotem na przeszkodę. Jak odrzucimy strach, zabawa jest fajniejsza.




Ceny biletów są przystępne, większość aktywności w Kopenhadze waha się w tych kwotach, bilet dla dziecka poniżej 16 roku życia - 210 kr, osoby powyżej 16 roku życia 275 kr. Rodzina 2 +2 (dwoje dorosłych i dwójka dzieci) - 850 kr, duża rodzina 2 +3 koszt 995 kr. Jedna osoba dorosła i czwórka dzieci (poniżej 16 roku życia) - 950 kr.





Zabawa w parku linowym była przednia, strachu też trochę było, adrenalina robi swoje! Ale warto się trochę pomęczyć, na końcu radość gwarantowana!

Bardzo serdecznie polecam Wam spróbowanie swoich sił w takim parku!

A może byliście już w parku linowym?
Jak wrażenia?
Na pewno niezapomniane!

Miłego,
Pat.

wtorek, 3 listopada 2015

Czy jesień da się lubić?



Jesień do mojej ulubionej pory roku nie należy, bo niby co tu w niej lubić? Chłodny wiatr, padający deszcz, krótsze dni czy może ogarniająca wszystko szarość? No właśnie. Jesień to ta pora kiedy więcej się narzeka, mniej uśmiecha i ogólnie prawie nic się nie chce, mam rację? Pewnie w większości tak, ale są i tacy, którzy jesien kochają i sama przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, za co tą jesień można lubić. I o dziwo, parę tych plusów się znalazło! Więc może nie taka ta jesień zła jak nam się wydaje?
 
No bo to właśnie jesienne wieczory są idealne na to, żeby usiąść i czytać książki. Nic nie sprzyja czytaniu jak długie, ciemne, chłodne, jesienne wieczory. Wyjść się nie chce, bo za zimno a i w sumie nie ma po co, bo przecież ciemno, więc jaki sens? Lepiej usiąść i poczytać, czas wrócić do nastoletnich nawyków, kiedy to dniami i nocami nie mogłam oderwać się od książek. Największym rozczarowaniem była, za szybko, kończąca się historia a co tygodniowe wizyty w bibliotece to był mój ulubiony rytuał. Pamiętam zdziwione miny pań bibliotekarek, kiedy co tydzień wracałam z kilkunastoma przeczytanymi książkami i brałam kolejne.
 
 
A jak czytanie to tylko w parze z milutkim kocem i kubkiem gorącej herbaty. Nic tak nie uprzyjemnia czytania jak dobra, smakowa herbata i gruby koc. Herbaty zdecydowanie królują u mnie na jesień, nigdy mnie tak bardzo do nich nie ciągnie, jak właśnie w te chłodniejsze dni. A i do łask wraca wieczorne, rozgrzewające kakao.
 
Umilaczy jesiennych wieczorów jest pełno, ale znam jedno, niezastąpione - świeczki. Ohh jak bardzo wtedy je cenię i kocham! To one sprawiają, że kiedy za oknem pada deszcz i hula zimny wiatr, w pokoju czuć kwiaty bzu czy poziomki. A późnym wieczorem kiedy już leżę w łóżku, tworzą idealną atmosferę.
 
 
Nawet i w tą szarą, przeważnie brzydką jesień zdarzają się piękne słoneczne dni i żal ich wtedy nie wykorzystać na długi spacer, w otoczeniu kolorów, które tylko w tym okresie są takie piękne.
 
I za co jeszcze lubię jesień? Za nowe, tegoroczne odkrycie, które wciąga mnie na tyle, że zapominam o pogodzie i temperaturze za oknem - odstresowujące kolorowanki dla dorosłych i łączenie kropek. Muszę przyznać, że łączenie kropek wciągnęło mnie bardziej, mimo, że to właśnie kolorowanki dla dorosłych okupują ostatnio instagramowe zdjęcia i blogi. Kropki są bardziej tajemnicze, patrząc na nie, tak na prawdę nie wiesz co się za nimi kryje, a przy łączeniu pierwszych nie wiesz co z nich wyjdzie. I to jest to, co karze mi iśc w to dalej - ciekawość. Pierwszy razem jak wzięłam w ręce Połącz kropki wciągnęło mnie na cztery godziny! Czego to ja nie łączyłam! Sami sprawdźcie :)

 
 

 
A Wy widzicie jakieś plusy w jesieni? Jak myślicie da się ją lubić?
 
Miłego,
Pat.

środa, 28 października 2015

Zamek Frederiksborg w Hillerod

Jesień bardziej sprzyja siedzeniu w domu pod kocem z kubkiem gorącej herbaty ale są i takie dni, w które po prostu nie wypada siedzieć w domu. W weekend pogoda znacznie się polepszyła i w końcu mogłam zobaczyć tą przysłowiową Złotą Jesień, taką, którą lubię najbardziej. Sobota do najaktywniejszych nie należała, więc odbiliśmy sobie to w niedziele. Wzięliśmy nasze kubki termiczne z herbata, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w siną dal! Nie taką daleką bo tylko 30 km za Kopenhagę, do małej miejscowości Hillerod, gdzie mieści się dawny zamek królewski - Frederiksborg. Po niecałej godzinie jazdy, naszym oczom ukazał się on, wspaniały zamek na jeziorze Slotssoen. Nie mogliśmy sobie wybrać lepszego dnia na zwiedzanie - deszczowe chmury ominęły Hillerod szerokim łukiem i mogliśmy cieszyć się pełnym słońcem. Ale zanim pokażę Wam sam zamek i okolice, trochę historii.




Zamek Frederiksborg powstawał na przestrzeni dwóch wieków, jego budowę zapoczątkował król Fryderyk II, a dokończył Jego syn, Chrystian IV.  Wzmianki o pierwszym zamku myśliwskim pochodzą już z XIII wieku, który stanowił podstawę dla później wybudowanego w tym miejscu  zamku Hillerodsholm. Budowa obecnego zamku ukończyła się na początku wieku XVII i wtedy to też Chrystian zmienił jego nazwę na Frederiksborg Slot, aby uczcić poprzedniego króla, a swojego Ojca - Fryderyka II. Wiek XVIII sprzyjał rozbudowie zamku i jego okolic, wtedy to powstał rozległy ogród w stylu francuskiego baroku i odnowiono większą część zamku. Przedzamcze tworzą budynki gospodarcze otoczone murem z dwoma bastionami, pomiędzy nimi znajduje się most łączący miasto z przedzamczem i zamkiem do którego dochodzi się przez kamienną bramę. Główny budynek zamku ma plan czworoboku i składa się z trzech skrzydeł mieszkalnych i niższego muru, który zamyka rozległy dziedziniec. 


Zamek znajduje się na trzech wysepkach otoczonych jeziorem i ogromnym ogrodem królewskim, stylizowanym na styl francuski. Na samym środku ogrodu, znajdują się krzewy wycięte na kształt herbu z otaczającymi je posągami i rozległą fontanną, która teraz już jest nieczynna. 








W okół ogrodu rozciąga się piękny park i kolejne dwa małe jeziorka. Można sobie usiąść i się zrelaksować.




Przedzamcze ozdabia wspaniała fontanna, za która rozpościera się kamienna brama otwierająca dziedziniec.






Spędziliśmy miłe popołudnie w przepięknym otoczeniu, zachwycając się ogrodami i samym zamkiem, a potem stanęliśmy w kolejce, żeby zobaczyć jak to cudo wygląda od środka..

..ale o tym, opowiem Wam innym razem. 

Miłego,
Pat.

niedziela, 25 października 2015

Mr Pumpkin - moje zmagania z dynią

Dzień dobry przy (o dziwo!) słonecznej niedzieli! Mam nadzieję, że nie zapomnieliście przestawić zegarków i ta godzina dłuższego spania dała Wam kopa do działania :) 

Wczoraj pogoda trochę popsuła mi plany, bo zapowiadali piękną słoneczną pogodę i zaplanowałam mała wycieczkę i co.. trzeba było z niej zrezygnować. Pogoda nie rozpieszczała, a wiatr, sami wiecie jak to z tym wiatrem jest, przeszywa całe ciało i marzysz tylko o tym by znaleźć się pod kocem z kubkiem ciepłej herbaty. I tak właśnie spędziłam sobotę, co tu dużo mówić, przydał się taki odpoczynek. Miniony tydzień w pracy dał mi trochę w kość więc od czasu do czasu taka leniwa sobota się przydaje. Ale żeby nie było, nie leniłam się cały czas! Wykorzystałam trochę dnia na stworzenie czegoś nad czym zbierałam się od paru ładnych dni. 

W końcu przyszedł czas na wyskrobanie straszliwych buziek na dyni, nie żebym była jakimś ogromnym zwolennikiem Halloween, po prostu lubię klimat, który daje paląca się dynia. Ten piękny, ciepły pomarańcz bijący z jej środka, zaglądający nam przez okna wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Już od paru lat, co roku, robię Mr Pumpkina i w tym roku nie mogło być inaczej, nie mogło go zabraknąć więc po południu zabrałam się do roboty.

Dynie porządnie powycierałam i narysowałam szkic tego, co mam wyciąć, zaczynając oczywiście od kapelusza, żeby łatwo wyciągnąć cały miąższ i pestki. 




Gdy dynia była już całkowicie oczyszczona od środka, mogłam się zabrać za wycinanie buźki i napisu. To właśnie napis zajął mi najwięcej czasu, dynia nie należy do najłatwiejszego materiału w którym się rzeźbi. Trochę musiałam się namęczyć, żeby moje Boo wyglądało tak jak powinno, ale w sumie nie jestem z niego aż tak bardzo zadowolona. 





Po dość długich męczarniach z pierwszą dynią stwierdziłam, że z drugą nie będę się aż tak bardzo męczyć i ze względu na wycinane kształty uporałam się z nią w niecałe pół godziny! 


Po wycinaniu, dynie umyłam z resztek tuszu i wystawiłam je na balkon, zostawiając na wietrze, żeby dać wnętrzu dyni trochę wyschnąć, żeby po wstawieniu świeczki za szybko się nie wysuszyła i nie była do wyrzucenia, w końcu ma dotrwać przynajmniej do 1ego listopada :) 


Teraz oba Mr Pumpkiny stoją sobie na balkonie i straszą przejeżdżających w pobliżu kierowców :) i bezczelnie zaglądają nam przez okna! A jak już się ściemni to dają mój ulubiony klimat.



Mam nadzieję, że Mr Pumpkiny zostaną z nami na chwilę i wieczorami będę mogła pocieszyć oko. 
A jak jest u Was? Robicie swoje dynie?
Pochwalcie się, chętnie zobaczę Wasze dyniowe zmagania :) 

Miłej niedzieli, 
Pat.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...