W życiu każdej kobiety, przychodzi taki okres kiedy zmieniająca się urodzinowa cyferka mniej lub bardziej ją przeraża. Tak było ze mną, moje ćwierćwiecze zbliżało się wielkimi krokami, a ja z każdym dniem byłam bardziej zdołowana. Nie wiem czy to wszystko było wynikiem mojego złego samopoczucia, stanu zdrowia czy średniego okresu mojego życia w tamtym momencie ale wcale nie cieszyłam się na te kolejne urodziny. Co prawda nie zmieniały mojego kodu, ale jednak.. 25, te dwie cyferki przerażały mnie bardzo i sama nie potrafię określić powodu dlaczego tak było. Przecież to urodziny jak każde inne, nic się nie zmienia, nie staje sie nagle starsza o 10 lat czy nie wychodza mi zmarszczki. Przedurodzinowa depresja dopadła mnie już dużo wcześniej i przyznam, że nie miałam ochoty na nic, kompletnie na nic, w głowie kłębiły się różne myśli. Może nie było tego po mnie widać, ale środku mnie panowała panika, dziwna, niedoopisania. Nawet nie wiem czy to uczucie mogę nazwać paniką. Był to jeden z gorszych okresów, który minął, mam nadzieję, bezpowrotnie. Bo przyznam się szczerzę, że nie lubię takiej siebie, takiej byle jakiej, nie mającej na nic ochoty, to nie ja, ja taka nie jestem. Z czasem zbliżającej się daty urodzin, rozluźniałam się, nabralam dystansu i przemyślałam sobie parę spraw, które łaziły mi gdzieś tam po głowie nie dając spokoju. Na prawdę dużo dały mi, zmienił urodzinowy prezent od moich rodziców - rodzinna wycieczka. Miejsca, które odwiedziliśmy, dały mi spokój dla duszy i ciała. Takie oderwanie się od codzienności pozwoliło mi poukładać sobie to, co było nieogarnięte od jakiegoś czasu i chyba pozwoliło mi przełknąć ćwierćwiecze jakby to nie było nic takiego, bo nie jest prawda?! To tylko cyfra, nic nie znacząca cyfra.
Rodzice, a zwłaszcza Mój Tato, zaplanowali wyjazd już w zeszłym roku w grudniu. Także o planach na wyjazd wiedziałam już od dawna i cieszyłam się na niego bo zapowiadały się niezapomniane przyżycia, i tak własnie było. Główną atrakcją wyjazdu był przejazd koleją retycką a dokładnie Ekspresem Berninia, po najpiękniejszej trasie z możliwych ze szwajcarskiego Chur do włoskiego Tirano. Pozostałymi atrakcjami były niemieckie miasteczka Lindau, Mersburg, Konstancja oraz wyspa Mainau, a także austriacka Bregencja i maleńkie państwo Lichtenstein. W trzy dni udało nam się wiele zobaczyć i zachwycić, chcąc więcej i pragnąc wrócić. Kiedyś wrócę, wiem to na pewno.
Mieszkaliśmy w austriackim, maleńkim, górskim miasteczku Hittisau, z balkonu naszego mieszkania rozpościerał się piękny widok na całą dolinę, a uszy radowały się dzwiękiem dzwonków zawieszonych na szyi pobliskich krów.
Mogliśmy je usłyszeć o każdej porze dnia i nocy, pasły się na łące i każdego ranka przychodziły do nas na powitanie, dźwięcznie dzwoniąc dzwoneczkiem.
Bregencja powitała nas dość szarą, chłodną pogodą, ale nie odbierało to uroku jej budynkom.
Załapaliśmy się na włoski targ, który kusił zapachami i różnorodnością smaków.
Z austriackiej Bregencji popłynęliśmy do niemieckiego
Lindau, którego uroki podziwialiśmy z latarni morskiej.
Popołudniu wróciliśmy do Bregencji by wjechać kolejką na
górę Pfander i rzucić okiem na Jezioro Bodeńskie otoczone Austrią, Niemcami i Szwajcarią.
Następnego dnia punkt wycieczki - przejazd
Berninia Ekspres! Odjazd 8:30 ze szwajcarskiego Chur do włoskiego Tirano.
Po drodze rozpościerały się widoki zapierające dech w piersiach..
Z widoków otulanych słońcem kończącego się lata..
…wjeżdżaliśmy do zimy panującej powyżej 2 tysięcy metrów.
Jęzor lodowcowy robił ogromne wrażenie..
..a przebijające się przez chmury promienie słoneczne tworzyły przepiękną scenerię idealnie współgrając ze śniegiem.
Po drodze mijaliśmy kilkadziesiąt większych i mniejszych wiaduktów oraz mostów. Najbardziej charakterystyczny z nich - Brusio - spiralny, znajduje się już przed samym wjazdem do Włoch. Zwrot o 360 stopni robi wrażenie!
Poranki i wieczory urozmaicały nam przepiękne wschody i zachody słońca, których mi tak zawsze
mało.
Chciałabym mieć taki widok z balkonu.. w każdy weekend piłabym tam rano kawę i jadła śniadanie. A popołudniami rozkoszowała się widokiem przy kubku ciepłej herbaty.
Jak przystało na miłośniczkę poczty, Moją Mamę, nie mogliśmy ominąć muzeum pocztowego w
Vaduz, stolicy Liechtensteinu.
A tak ogromne znaczki widziałam po raz pierwszy w życiu!
Widok na Liechtenstein.
Vaduz urzekło mnie swoim ciekawym deptakiem, przepełnionym sztuką. Były świnki,
błyszczące motyle,
wypalone ognisko,
czy pies pilnujący domu.
Ale najpiękniejsza była ona, katedra. Jej wieżę było widać już na samym wjeździe do miasta, nie mogliśmy nie wejść do środka i nie zapalić świeczki ku pamięci zmarłych.
Mersburg za to do złudzenia przypominał bawarskie miasteczka, które są tak bardzo urokliwe. Chciałoby się tylko siedzieć w tych małych, przydrożnych restauracyjkach popijając kawę, bądź jak przystało na miłośnika Bawarii - piwo.
Pogoda dopisywała jakby był środek lata, a to przecież już końcówka była. Ciesząc się ostatnimi promieniami słońca popłynęliśmy na pobliską wyspę kwiatów - Mainau.
I nie rozczarowaliśmy się, było jak w bajce. Zapachy pieszczące nasze nozdrza unosiły się wszędzie a widok pola kwiatów radował nasze oczy.
Jeszcze chwila odpoczynku pośród zieleni, żeby złapać oddech i trzeba było wracać na ostatnią noc i powrót do domu kolejnego poranka. To co dobre, zawsze szybko się kończy, radosne dni przelatują nam między palcami. Ważne, że zostały wspomnienia i to jakie.
Prezent udał się znakomicie, pogoda dopisywała nam bardzo, ostatniego dnia nawet za bardzo, nawet nie wiecie jak żałowałam, że nie miałam ze sobą krótkich spodenek. Wyjazd minął szybko, chyba za szybko i trzeba było wracać do rzeczywistości.
Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego świętowania 25 urodzin. Podróżowanie daje tak dużo radości, na pewno z tego nie zrezygnuje!
Dzisiaj tylko krótkie migawki z wyjazdu, ale już niedługo opowiem Wam więcej o tej małej podróży.
A Wy gdzie ostatnio byliście?
Pat.